piątek, 18 lipca 2008

Jestesmy!


Wrocilismy. To po pierwsze. Po drugie: zmeczeni szalenie. Po trzecie: szczesliwi! Za nami wielka przygoda, mnostwo niezapomnianych przezyc, widokow zapierajacych dech w piersiach, nowych doswiadczen oraz slonca pod dostatkiem. Zaczelo sie od obietnicy pilota, ktory lamana angielszczyzna obwiescil: " The sky in Granada is clear". A my oczami wyobrazni zobaczylismy to piekne, niebieskie, bezchmurne niebo.


Temperatury w czasie calego wyjazdu byly bardzo wysokie. Slonce grzalo na najwyzszym biegu, a my szukalismy bez przerwy cienia. Mimo tego opalilismy sie na mahon (z wyjatkiem dziewczynek rzecz jasna). Hiszpania okazala sie byc szalenie kolorowa. Domy, ulice, kwiaty, ludzie, ziemia - wszystko ma swoj kolor, wyrazisty, czysty, bez polcieni i niedomowien. Jak niebo, to granatowe, jak morze, to lazurowe, jak skaly, to pomaranczowe, jak domy, to snieznobiale. Przyzwyczajeni do szarzyzny angielskiej czulismy sie chwilami jak w wesolym miasteczku. Ludzie - temperamentni. Na ulicach kierowcy komunikuja sie klaksonem. Widac ruch i dynamike nie tylko na drodze, ale rowniez przy niej: "wszystko" sie buduje, rozbudowuje, powieksza, znac, ze zyje. Przyroda oszalamiajaca: wszystko jest wieksze, znacznie wieksze niz tu. Mrowki maja po dwa centymetry, zuczki okolo 5, szyszki w lesie znajdywalismy wielkosci sporego orzecha kokosowego. No i roslinnosc... Moj ulubiony dzial, choc ogrodniczka nie jestem: wszedzie jest mnostwo kaktusow zwisajacych ze zboczy skalnych, rosnacych na najmniejszym kawaleczku ziemi, grubosze na dziko oraz rzecz fantastyczna - fikusy wielkosci drzew. Ogromne fikusy. Te same, ktore z taka cierpliwoscia chodowalam w Polsce w doniczkach i cieszylam sie kazdym nowym listeczkiem, tam po prostu sobie rosna jako drzewa. W centrum miast drzewa mandarynkowe, z najprawdziwszymi, soczystymi, pomaranczowymi owocami, bezczelnie dyndajacymi nad glowami przechodniow. Bananowce bedace niezlym zrodlem cienia na kampingach i terenach dzikich. Oliwki, awokado, brzoskwinie... Wszystkiego pelno i pod dostatkiem. Objadalismy sie najslodszymi owocami pod sloncem, marzac by ich smak wziac ze soba do domu.


Przygoda (z niezlym dreszczykiem) rozpoczela sie tuz po wyladowaniu. Okazalo sie, ze auto, ktore wypozyczylismy nie moze przekroczyc granicy. Nasz plan "przelecenia" ekspresem Hiszpanii i dotarcia do Portugalii musial wiec ulec zmianie. Trzeba bylo zorganizowac te 2 tygodnie w Hiszpanii na nowo, na predce, bez przygotowania. Jedno bylo pewne: bedziemy nocowac na dziko. Ruszylismy wiec w strone morza. Tam spedzilismy najwiecej czasu, plazujac, nurkujac i cieszac sie wielka woda. Objechalismy pasmo gorskie Sierra Nevada. I zwiedzilismy Granade wraz z Alhambra. Program wielce okrojony. Pewnie mozna bylo wiecej, ale jak na nasz pierwszy raz pod namiotem, mysle, ze i tak sporo tego bylo.



Na noclegi szukalismy miejsc dzikich, z dala od ludzi, na terenie plaskim i - co nie bez znaczenia w tym klimacie - ocienionym. Okazalo sie to byc znacznie trudniejsze niz przypuszczalismy: znalezienie miejsc spelniajacych wyzej wymienione kryteria, w centrum turystycznym Costa del sol bylo szalenie karkolomnym zajeciem. Gory natomiast byly... gorami. Bez plaskich polek, na ktorych mozna by ustawic namiot lub wjechac samochodem. Czasem przemierzalismy mnostwo kilometrow w poszukiwaniu plaskiego terenu i nie znajdujac go musielismy zawracac. Gdy wiec udalo sie nam znalezc bezpieczne miejsce na biwak w dzikim gaju oliwnym postanowilismy zabawic tam dluzej.


Kolejna nielada trudnoscia okazalo sie zaopatrywanie naszego gospodarstwa w wode. Standardy higieny ulegly hmm... znacznemu obnizeniu - po kilku dniach przestaly przeszkadzac lekkie plamki na dzieciecych bluzeczkach, przykurzone sukienki tez nie stanowily juz takiego problemu. Sprawdzila sie jedna zasada: na wzorzystym widac najmniej. Nastepnym razem biore dzieciom wszystko w kwiatki, plamki, esy - floresy. Staralismy sie kapac dzieci codziennie. Prysznice na plazy (z zimna woda) doskonale sie do tego nadawaly, aczkolwiek mlodsza czesc naszej rodziny ma zapewne odmienne zdanie. Ninie kilka razy upieklo sie i zostala wykapana na obozowisku woda z butli nagrzana promieniami slonecznymi. Ubranka trzeba bylo prac w miare na biezaco. Schly w aucie. Sprawa posilkow okazala sie byc prostsza niz sadzilam: dzieciom jesc sie nie chcialo. Nina jadla co drugi dzien. Glownie owoce. Bardzo duzo pila. Nawet w nocy budzila sie na wielka flache soku. Emilka jadla troche lepiej, ale rowniez raz na dwa dni.


Nasze obawy zwiazane z robactwem okazaly sie byc jedynie obawami. Mimo poszukiwan nie udalo sie nam zobaczyc ani jednego, nedznego skorpiona. Strasza biednych turystow w przewodnikach. Wierzyc juz nie bede.
Po krotce to tyle (jutro napisze jeszcze slow kilka o tym, jak sie mialy na wyjezdzie dziewczynki).
Najwiecej widac na zdjeciach, do ktorych link jest tutaj:


http://picasaweb.google.com/demendecka/HiszpaniaNaDziko



A teraz marzymy o kolejnej wyprawie, planujemy odwazniej madrzejsi o doswiadczenia tego lipca.

0 komentarze:

Współtwórcy