wtorek, 24 stycznia 2017

Skleroza

W ciągu dnia mam często tak, że myślę o blogu, o tym, co bym chciała napisać, o swoich przemyśleniach, spostrzeżeniach lub po prostu opiniach na jakiś temat, które chciałabym zawrzeć tutaj. Wieczorem siadam przed laptopem, otwieram bloga i... pustka, cisza głucha, nicość absolutna. Nie pamiętam o czym chciałam pisać, absolutnie niczego sobie nie przypominam z rzeczy, które jeszcze kilka godzin wcześniej wydawały mi się tak bardzo ważne, lub śmieszne, lub tylko warte utrwalenia. I chyba dziś jest podobnie. Wytężając mózgownicę coś mi świta, że chciałam napisać o dniu babci i dziadka, o naszej wizycie weekendowej u seniorów, ale co to miało być dokładnie nie wiem. Wszystko to przywodzi mi na myśl Słonia Trąbalskiego z wiersza Tuwima, którym to tytułowym ssakiem miałabym być ja. Albo też podejrzewam u siebie sklerozę. Innym rozwiązaniem zagadki znikających wątków z mej głowy jest przeładowanie pamięci. TYLE trzeba pamiętać, że mi miejsca nie starcza na dysku.
Napiszę więc o czymś innym.
Emilka przeżywa ostatnio sporo sukcesów szkolnych. Przeszła do wojewódzkiego etapu olimpiady z angielskiego. Zdobywając 57 na 60 możliwych punktów. Pierwszy raz w historii szkoły zdarzyło się coś takiego.
Rozwija też swoją pasję filmowca. Oprócz tego, że kręci z Ninką filmy (horrory o duchach), to ostatnio dostała swoje pierwsze zlecenie filmowca. Nakręciła na 50-cio lecie szkoły film o szkole właśnie. Wszystko to oczywiście sama montuje na zaawansowanym programie. W szkole nikt  z kadry nauczycielskiej nie chciał wierzyć, że rodzice jej nie pomagali przy montowaniu filmu. A nikt jej nie pomagał. Co więcej, ani ja, ani Grześ nie pomagamy naszym dzieciom w szkole w niczym. Wynika to z naszej filozofii wychowawczej, czegoś co sobie głęboko przemyśleliśmy i co jest oparte na lekturze książek psychologicznych i wychowawczych. Wierzę, że wszelkie kłopoty z motywacją do nauki w szkole wynikają z czegoś, co nazywam "przejęciem inicjatywy przez rodziców". Czyli z pomagania dzieciom. Uważam, że większość dzieci jest w stanie gładko przejść przez szkołę i naukę. Uważam, że pomaganie dzieciom utwierdza je w przekonaniu, że oto trafiły na coś, z czym same nie dadzą sobie rady. Jest to wywoływaniem syndromu "wyuczonej bezradności". Widuję w Polsce mamy, które odrabiają za dzieci zadania w szkolnej szatni, które rysują szlaczki i literki w zeszytach pierwszaków. Potem ciągnie się to dalej przez kolejne klasy: rodzice rysują dzieciom prace na konkursy plastyczne, rodzice sprawdzają dzieciom zeszyty, pytają, czy jest zadanie domowe, znają terminy sprawdzianów i klasówek i w ogóle przejmują całą szkolną inicjatywę i odpowiedzialność z dziecka na siebie. Więc dziecko jak się ma zachować w tej sytuacji? Skoro jego oceny szkolne, wyniki nauczania i cały proces nauczania leży po stronie rodziców i nauczycieli, więc dzieci czują się z tego wszystkiego zwolnione. To wasz problem, wasz interes - myślą. A jeśli nawet tak nie myślą świadomie, to taki proces zachodzi w nich automatycznie niejako. Bo niestety tak jest w życiu, że nadmiar inicjatywy u jednej strony wywołuje apatię i bierność u drugiej strony. Nadaktywna żona rozleniwia męża. Szef z adhd ma zawsze ospałych podwładnych. To bardzo dobrze znany mechanizm z psychologii. Ale wracając do nauki w szkole: uważam, że każdy przechodzi proces nauki raz w życiu i że nasze dzieci też powinny go przejść same. Być za niego odpowiedzialne w 100 procentach. Ponosić konsekwencje własnych wyborów, błędów także i cieszyć z własnych sukcesów, które nie są "pracą zespołową" (razem z rodzicami po uszy zaangażowanymi w szlaczki i tabliczkę mnożenia), a wynikiem ich własnej pracy. I na koniec jeszcze tylko jedna refleksja: często ludzie się dziwią, że te moje dzieci tak dobrze sobie radzą. A ja jestem przekonana, że to się bierze właśnie z takiego sposobu wychowania. Moje dzieci nie mają żadnych lepszych genów, żadnych też lepszych witamin nie jedzą niż średnia krajowa. Po prostu: nauka to ich sprawa. Szkoła to ich sprawa. Ani ja, ani Grzesiek nie mieszamy im się w naukę. Owszem, płacimy za lekcje, jeśli chcą się dokształcać dodatkowo, owszem, wozimy na zajęcia, które same wybrały, owszem udostępniamy kamery, aparaty, komputery albo instrumenty muzyczne. Ale nigdy, przenigdy nie namawiamy do nauki, nie zmuszamy do nauki, nie odpytujemy z wyników w nauce, po prostu nie wtrącamy się im do ICH pracy i ich zajęcia. Tak było od samego początku, od pierwszych lat nauki w Anglii. I zdało to egzamin świetnie. Nawet w polskiej, jakże niedoskonałej szkole.

niedziela, 15 stycznia 2017

Saatchi Art



 Czytam najnowszego Cialdiniego (a przy okazji: fanatykom psychologii, takim jak ja, gorąco polecam),
mąż mówi:" uwielbiam cię w tych okularach", więc oto fotka, dla Grzesia.


Spacer po naszej ukochanej, ośnieżonej wsi!




 Nina i jej sanki, "które nie jeżdżą":









Najmłodsze "babe":


Rozkładówka z saatchi (na pamiątkę, bom sentymentalna):


Abstrakcja, 30x30 cm. długo będzie schła:


 Napis chiński głosi: alone (samotna, samotny), więc obraz siłą rzeczy też tak zatytułowałam.
70x100 cm.
 Tak powstawał:


Niecierpię tej zabawki:



Taka oczywistość, błahostka, taki nieważny, choć najistotniejszy szczegół jak oddychanie, jak dotlenienie organizmu może zmienić cały dzień, może poprawić humor, odjąć lat z twarzy i ból z mięśni. Już dawno temu odkryłam receptę na szczęście i napiszę o tym kiedyś osobny post, ale dziś dodaję do niej jeszcze jeden czynnik: powietrze, czyste powietrze, mnóstwo tlenu, dotlenienie absolutne ;-)
Spacery na świeżym powietrzu to taki pierwotny czynnik, bez którego ciężko jest żyć, ciężko pracować i odpoczywać. I ciężko poczuć szczęście.
Jest u nas obłędna zima. Z mnóstwem białego śniegu, mrozem, słońcem, pięknymi widokami. Poszliśmy dziś na spacer i na sanki z dziećmi. I wszyscy wróciliśmy tacy szczęśliwi, naładowani optymizmem, siłą, życiem.
A ja mam dodatkowo dobre nastawienie również z innego powodu. W piątek spełniło się moje marzenie na 2017 rok (!). Bo tak mi się marzyło, by w tym roku zacząć sprzedawać obrazy przez galerię saatchi. I proszę bardzo, 13 dni stycznia minęło i moja kubistyczna ikona znalazła swój nowy dom w Szwecji! Bardzo się cieszę, bardzo doceniam i chyba tylko ja jedna wiem, jak duży jest to sukces, bo sprzedaż bez wsparcie kuratorskiego w miejscu, gdzie artystów i prac są miliony, to jednak jest nie lada wyczyn. Nie piszę tak, by się przechwalać. Piszę tak, bo tak czuję. Całe szczęście lista życzeń, marzeń, planów jest całkiem spora na ten rok, więc jest to dobry początek dobrego roku.
Co poza malowaniem? Malowanie! Malowanie! Malowanie!
Jutro czeka mnie ciekawy dzień. Bo rano maluję :-) więc już się cieszę, a po południu idę do fryzjera. I też się cieszę. Chociaż i boję trochę także. No, ale MUSZĘ, po prostu muszę to zrobić. Nie wiem jak się wytłumaczyć, kobiety (niektóre przynajmniej) na pewno zrozumieją co mam na myśli. Wymyśliłam sobie nową fryzurę i nowy kolor włosów. Więc będzie cięcie ostre i kolor też zupełnie, zupełnie odmienny. Mam ochotę na nową mnie, choć stara ja też mnie zadowala.



A tutaj takie automatyczne video się samo utworzyło w bibliotece, więc zamieszczam, z muzyczką i filmikami kilkoma. Dla przyjemności widza :-)

piątek, 13 stycznia 2017

Taki piątek 13tego

wtorek, 10 stycznia 2017

Najprostsze w zyciu

poniedziałek, 9 stycznia 2017

TUTORIAL polar fleece




Długi weekend nie pozwolił mi na namalowanie tego, co chciałam, bo Ignaś się rozchorował i wymagał ciągłej uwagi. Czas jaki miałam pozwolił mi na kilka innych rzeczy, za które - w sumie - jestem bardzo wdzięczna. Po pierwsze spędziliśmy wiele czasu razem. I to takiego "lepszego" czasu, czyli uważnego.
Po drugie namalowałam coś, czego bym się po sobie raczej nie spodziewała. Co więcej, dojrzałam do tego, że to , co wyszło spod mojego pędzla jest pełnoprawną sztuką, mimo, że nie przedstawia nic. Namalowałam proszę państwa pierwszą wielkoformatową abstrakcję. 100 x 80 cm plam. I kurcze, podoba mi się to. Fajnie się prezentuje na ścianie. Powiem nawet, że jeśli się ktoś nie zna na sztuce, to może bez obaw celować w tego typu kompozycje na ścianę i ma gwarancję przynajmniej, że się estetycznie nie ośmieszy. Bardzo, ale to bardzo pasują tego typu obrazy do wnętrz nowoczesnych, minimalistycznych, szarych, jasnych, ciemnych, monokolorystycznych.
Wiem, że będzie tego u mnie więcej, bo zabawa przy tworzeniu jest wielka. A o to chyba w sztuce chodzi, by uszczęśliwiała.


U góry natomiast jest tutorial, który nagrałam dzisiaj szyjąc Ignasiowi rano polarek nowy. Szybki to tutorial, raczej dla obeznanych z tematem krawiectwa.

czwartek, 5 stycznia 2017

Mroźno, śnieżnie, przytulnie




























Nastała prawdziwa zima. Dzieci się cieszą. Wyjście na ogródek ma charakter doznania ekstremalnego - minusowe temperatury są nowością dla wszystkich. Jutro pierwsze w tym sezonie narty, przygotowanie przed feriami w Alpach. Czekam na wyjazd, choć się nie oszukuję, że wypocznę. Pamiętna doświadczeń sprzed roku oraz wszystkich innych wyjazdów rodzinnych, zbieram siły do roboty fizycznej, jem witaminy, wysypiam się i biegam częściej, bo spodziewam się wysiłku fizycznego i zmęczenia. Ale wiem też, że oderwanie się od rutyny, od domu i rzeczywistości zawsze odświeża umysł. Nabieram dystansu i wracam z nowymi pomysłami na wszystko właściwie.
Jutro wolne, znów. Cieszę się, bo nie musimy nigdzie się z domu ruszać, a ja mam mnóstwo wspaniałych rzeczy do robienia. W szafie kilka tkanin czeka na szycie, na sztaludze rozłożyłam blejtram, który również się do mnie zachęcająco uśmiecha. Rodzinie obiecałam zrobić domową sałatkę warzywną. Jak okoliczności będą sprzyjające, to dzieci dadzą popracować, a może nawet pomogą w krojeniu sałatki. Dla Ignasia asystowanie w kuchni jest jedną z lepszych "zabaw" - dziś przygotowaliśmy pyszne pierniczki na kolację. Zniknęły zanim zdążyłam je sfotografować.
I to tyle z naszego spokojnego zakątka i spokojnego życia na dziś.
 

Styczeń


Jeszcze kilka kawałków z wycieczki noworocznej.

wtorek, 3 stycznia 2017

Pożegnanie



Nowy Rok, spacer po naszych ulubionych terenach wędrówkowych, w okolicach Trzebuni:


















Nowy Rok nadszedł wraz ze śniegiem. Jest biało. Czekałam i na śnieg i na 2017. Święta i końcówka grudnia zaskoczyły nas niemiłym wydarzeniem. Zmarł wuj Staszek. Osoba, co do której cały niemalże świat miał pretensje, człowiek, który - moim zdaniem - zupełnie niecelowo skrzywdził wiele osób. Jestem jedną z tych, którzy nie czuli do niego żadnych złych uczuć. Którzy nie mieli wobec niego żadnych oczekiwań, a więc i zawiedzionych nadziei. Co więcej, lubiłam go z całego serca za to kim i jaki był, ale chyba najbardziej za to jakim człowiekiem był dla mnie. Wobec niego mogłam mówić szczerze i prosto z serca o uczuciach i przemyśleniach. I chyba jako jedna z niewielu osób w rodzinie po prostu dał mi akceptację. I tym samym mu się odwdzięczałam i odwdzięczam ja - akceptacją. Dla niego... i jego alkoholizmu. Nigdy, przenigdy w życiu nie widziałam go pijanego, więc to całe zamiłowanie do wódki jest dla mnie nierzeczywiste. Choć wiem, że to prawda.
Teraz już się chłopina na świecie nie męczy. Cieszy mnie, że zdążyłam się z nim jeszcze spotkać rok temu. Przywitał mnie uściskiem i słowami: "córeczko moja". Tak bardzo podobały mu się moje dzieci. Wiele mówił o kotach, którym urządził w domu schronisko. Mówił też, że on następny pójdzie "do piachu" - nie pamiętam, co wtedy mu odpowiedziałam. Czy go pocieszyłam? Czy zaprzeczyłam?
Teraz, gdy wrzawa rodzinna już przycichła, gdy jestem sama mogę go pożegnać. Przywołać wszystko, co dobre. I zapamiętać go tak:




Teraz już się nie męczy.

Współtwórcy