piątek, 23 listopada 2018

Once I was a child on an emigration.

Wyobraź sobie następującą sytuację: jesteś dzieckiem i trafiasz do szkoły w obcym kraju, nie znając obowiązującego tam języka. Co czujesz?

Odkąd Polska wstąpiła do Unii Europejskiej takie doświadczenie jest udziałem co najmniej kilkuset tysięcy polskich dzieci. Tych, które wyjechały razem z rodzicami na emigrację oraz tych, które przyszły na świat w swych nowych ojczyznach. Siadając po raz pierwszy w klasowej ławce na obczyźnie te starsze i te młodsze dzieci doświadczają podobnych uczuć. Chcę wam o nich opowiedzieć. Nie tylko dlatego, że sama jestem mamą czwórki dzieci, które takie przeżycia mają za sobą. Opowiem Wam o tym nie z perspektywy mamy, która obserwuje własne potomstwo w nowej sytuacji, która codziennie słucha relacji szkolnych. Opowiem Wam o tym z perspektywy dziecka, gdyż sama będąc dzieckiem trafiłam do szkoły w obcym kraju, bez jakiejkolwiek znajomości języka moich koleżanek i kolegów z klasy. Postaram się myślami i uczuciami wrócić do tamtych lat, a także spojrzeć na tamte czasy z perspektywy czterdziestolatki. 
Będąc dorodną, ładną, smukłą, zdrową, wesołą, nie zbyt jeszcze zbuntowaną, za to bardzo zakompleksioną czternastoletnią kozą, czyli właściwie całkiem typową nastolatką, trafiłam do szkoły w Niemczech Zachodnich. Jedynymi niemieckimi zwrotami, które dostałam na drogę były powitania, oraz "danke", "bitte" i "entschuldigung" (dziękuję, proszę, przepraszam). Czyli właściwie cały repertuar tak zwanej "grzecznej dziewczynki", którą (niestety, aczkolwiek do czasu) byłam. 
W poniedziałek, kilka minut po ósmej szłam z tatą, młodszym bratem i dyrektorką szkolnym korytarzem do mojej nowej klasy. Otworzono drzwi, nauczyciel, dyrektorka i tata o czymś rozmawiali. Zamknęły się za mną drzwi, wskazano mi moje miejsce w ławce. Wokół słyszałam dziwny, twardy, niezrozumiały język. Nauczyciel próbował ze mną nawiązać jakikolwiek kontakt słowny, wszystkie dzieci odwróciły się w moją stronę, też coś mówiły, śmiały się, żartowały. A ja absolutnie nie miałam pojęcia o co dookoła mnie chodzi. Nie wiedziałam nawet na jakim przedmiocie jestem: geografia? Historia? A może jednak język niemiecki? Siedziałam jak na szpilkach. Bardzo zdenerwowana. Przeżycie było na tyle silne, że do dnia dzisiejszego pamiętam w co tamtego dnia byłam ubrana! Jak na nastolatkę przystało, a także chcąc dodatkowo zrobić dobre pierwsze wrażenie ubrałam się w swoje nowe, najlepsze ubrania. Nosiłam kremowy sweterek, najmodniejsze w Polsce dżinsy piramidy i absolutnie odlotowe czarne kowbojki. Nie bez powodu o tym piszę. Nie dlatego, że przywiązuję do ubioru jakąkolwiek wagę, że jestem modową świruską z niedomykającą się od nadmiaru ubrań szafą. Piszę o tym, bo pamiętam, że tamtego dnia wydawało mi się, że co prawda języka niemieckiego nie znam wcale, ale przynajmniej wyglądam świetnie i być może to zachęci moje nowe koleżanki do tego, by się ze mną zaprzyjaźnić, zainteresować mną, zacząć jakąkolwiek rozmowę, zainicjować kontakt. Wydawało mi się, że dobrze wyglądając dobrze wejdę w nowe środowisko rówieśnicze. Ha, ha, ha, głupia ja! Dosyć szybko zorientowałam się albo też dano mi do zrozumienia, że wyglądam ni mniej ni więcej tylko jak przybysz zza żelaznej kurtyny, jak dziewczyna ze wschodu. W Zachodnich Niemczech nikt już nie nosił kowbojek, a dżinsy piramidy były w nastoletniej nomenklaturze synonimem obciachu. Chcąc zrobić dobre pierwsze wrażenie tylko potwierdziłam swój wschodnioeuropejski rodowód. W świecie nastolatków nie ma "przebacz panie boże", nie ma łaski. Łatka przyklejona, na drabinie społecznej stoję najniżej jak się da, mogę właściwie patrzeć tylko w górę. I to był chyba dla mnie jeden z pierwszych szoków: w polskiej podstawówce byłam jedną z klasowych liderek, przewodniczącą, wzorową uczennicą, ulubienicą nauczycieli, otoczoną wianuszkiem przyjaciółek. W Niemczech byłam nikim. Już na pierwszej przerwie dotarło do mnie, że nikt się mną nie interesuje, że właściwie stałam się przezroczysta. Nikt nie podchodził, nie zagadywał, nie szukał kontaktu, patrzyli na mnie z daleka i ukradkiem. Z dźwiękiem dzwonka wszyscy się spakowali, wstali i z torbami na ramieniu gdzieś wyszli. Poszłam za grupą. Do jakiej sali, na jaką lekcję? Znów mogłam tylko się domyślać. Przypuszczenia, przewidywania, zgadywanie stanowiły moje główne narzędzia poznawcze tamtych miesięcy. Obserwując wszystkich i wszystko starałam się odpowiedzieć na przewodnie pytanie: "o co chodzi?" Uczyłam się języka niemieckiego. Bardzo intensywnie uczyłam się, ale każdy kto przechodził przez proces nauki wie, że nie trwa to kilka tygodni. Nie trwa to nawet kilka miesięcy. Jest to ogromna praca, żmudna, ciężka, wielowarstwowa, często nudna i niewdzięczna przez długi czas. Wypłata w postaci rozumienia, czy swobodnej konwersacji przychodzi późno. Przez wiele miesięcy w czasie lekcji siedziałam jak na tureckim kazaniu, najcięższe były chyba te momenty, gdy cała grupa rówieśnicza wybuchała gromkim śmiechem, a ja nie wiedziałam dlaczego. Teraz myślę, że po prostu się śmiali, wtedy, mając lat naście, i jak się rzekło wcześniej, górę kompleksów, wydawało mi się często, że to ze mnie się śmieją. Teraz myślę, że raczej to nie ja byłam powodem żartów, ale wiecie, gwarancji dać nie mogę, bo nadal nie wiem z czego się wtedy śmiano... 
Do mocnego zdenerwowania, do poczucia wyobcowania i nierozumienia świata dookoła, do poczucia bycia na samym dnie nastoletniej, rówieśniczej drabiny społecznej dodać mogę jeszcze jedno dominujące w tamtym czasie uczucie: nudę. Ogromna, ciążąca, męcząca, przytłaczająca nuda. Wpatrywanie się w zegarek w czasie lekcji, przygnębiające myśli, że minęło dopiero 7 minut z 45. Bolący kręgosłup i ciężki tyłek, ścierpnięte z bezruchu (a może i stresu?) nogi. I to wyczekiwanie na koniec lekcji. Trwało to dosyć długo, aż wreszcie, któryś z bardziej spostrzegawczych nauczycieli pozwolił mi na lekcjach (a wręcz kazał) zajmować się "swoimi" sprawami, czyli po prostu nauką języka niemieckiego. Od tamtej pory mogłam w czasie lekcyjnym zajmować swój umysł wkuwaniem niemieckich słówek, gramatyką, robieniem ćwiczeń językowych, z czasem również pisaniem wypracowań po niemiecku. Jakaż to była dla mnie ulga po tych tygodniach bezsensownego wsłuchiwania się w szwargot obcego języka! Żaden z nauczycieli nie mógł już zwracać mi uwagi, że w czasie jego lekcji nie słucham! Uwierzcie, nawet najbardziej wytężona uwaga i wsłuchiwanie się w obcy język nie przybliżą was do jego znajomości ani odrobinę. Jako ćwiczenie proponuję włączyć sobie którąkolwiek z telewizji arabskich i intensywnie wsłuchiwać się w program. Ile z niego się rozumie? I jak długo można wytężać uwagę w poszukiwaniu tego jednego, zrozumiałego słowa?
Nie tędy droga. Dopiero intensywna nauka pozwala w dalszej kolejności wyłapywać w potoku niezrozumiałych wypowiedzi najpierw pojedyncze słowa, potem zwroty, następnie sens. Jak dziś pamiętam swoje pierwsze w całości zrozumiałe zdanie w języku niemieckim. Stałam, jak to przysłowiowe piąte koło u wozu przy moich koleżankach z klasy, gdy któraś z nich (Yasmin, śliczna turecka emigrantka w drugim pokoleniu) powiedziała: "Ich bin so mude" ("Jestem taka zmęczona"). Poczułam wtedy jak moje ciało zalewają endorfiny, o radości z tego jednego, w pełni zrozumiałego zdania po niemiecku nie mogę zapomnieć do dziś. 
Codziennie, najcięższa dla mnie była długa przerwa na lunch,w trakcie której zamykano szkołę, a my musieliśmy wyjść na boisko szkolne. Z kanapką w ręku stałam gdzieś na boku albo wałęsałam się za koleżankami z klasy, które wyraźnie mnie ignorowały, czasem starały się mnie zgubić rozdzielając się na mniejsze grupki. Nie wiedziałam do kogo mogłabym się przykleić, z kim próbować nawiązać jakikolwiek kontakt (trochę dukaliśmy wszyscy wtedy po angielsku). Na kilka chwil odnajdywałam mojego młodszego brata, ale on zaraz biegł do swoich spraw. Potem dowiedziałam się, że są w mojej klasie oraz w klasie równoległej dzieci z rodowodem polskim, dzieci emigranckie. Niestety, nie bardzo były zainteresowane polską koleżanką, najnormalniej w świecie wstydziły się nie tylko mówić po polsku, ale również przyznawać do tego, że mają cokolwiek wspólnego z Polską. Jeśli już wymieniały ze mną kilka zdań, to tylko i wyłącznie szeptem, jakby w konspiracji i nigdy, przenigdy przy niemieckich rówieśnikach. Do dziś staram się pojąć ów fenomen i zrozumieć dlaczego tak robiły. Kto im wpoił, że Polski trzeba się wstydzić? Czego nasłuchały się w domach? Jakimi wartościami kierowali się ich rodzice? 
Pierwszymi i zdaje się, że jedynymi bliskimi znajomymi były dzieci będące w identycznej sytuacji życiowej jak moja. Dzieci, które w tym samym czasie razem z rodzicami wyemigrowały do Niemiec i razem ze mną zaczynały naukę w nowej szkole. Spotykaliśmy się kilka razy w ciągu dnia na specjalnych lekcjach wyrównawczych, gdzie uczono nas języka niemieckiego. Meisaam z Egiptu, Marcela z Brazylii, Kate z Bermudów, Natalija z Chorwacji, Irina z Rosji, Asia z Polski i kilkoro innych. Szkolne Boże Narodzenie świętowaliśmy razem, już wtedy porozumiewając się łamanym niemieckim, a ze słowiankami mieszanką językową trudną do rozszyfrowania przez kogokolwiek z boku. Po ciężkich czterech miesiącach w szkole powoli, powoli odnajdywałam swoje miejsce. Ba! Nawet kolędy śpiewaliśmy już po niemiecku ("Stille Nacht, Heilige Nacht"). 
Jak patrzę na tamto doświadczenie z dzisiejszej perspektywy? Jak je oceniam? Czy było potrzebne? Banałem będzie to, co teraz napiszę. Ale rzeczywiście, to, co cię nie zabije, to cię wzmocni. Wyszłam z tego silna, odporna na odrzucenie, zobojętniała na ostracyzm. Wykluczenie nie jest dobre, nie jest miłe. Ale we mnie zbudowało mocną postawę życiową - to, że ktoś napiera nie znaczy, że mam się uginać, to że odrzuca nie znaczy, że mam się wtapiać w tłum na siłę i dostosowywać ("szeptem mówić po polsku"). Bycie innym w grupie nie zabija. Da się to przeżyć, a nawet wyciągnąć dla siebie z tego doświadczenia pozytywy. 
Od tamtej pory miałam już zawsze z górki jeśli chodzi o znajomość języka niemieckiego. Trafiłam w Polsce do klasy licealnej dwujęzycznej, nauczyciele cmokali z zachwytu nad moim akcentem i wymową, z matury dostałam z języka niemieckiego szóstkę nie przeznaczając na naukę ani godziny (!), a na egzaminach na studia maksymalną ilość punktów. Sami sobie odpowiedzcie na pytanie, czy było warto. Ja uważam, że warto. Tym bardziej, gdy się spojrzy na życie ludzkie z perspektywy człowieka dorosłego. Czymże jest te półtora roku ciężkiej pracy, z której profity wyciąga się przez całe dorosłe życie? Niczym. 
Obserwuję teraz własne dzieci w podobnej sytuacji życiowej. Szczególnie chłopców, bo dziewczyny mówiły po angielsku płynnie już w czasie naszej poprzedniej emigracji do Anglii. Roman i Ignacy są co prawda dużo młodsi niż ja byłam wtedy. Być może jest im łatwiej, bo nie rozumieją otaczającego ich świata w takim stopniu, w jakim rozumie go czternastoletnia dziewczyna. Niemniej jednak, myślę, że dużo podobnych uczuć musi im towarzyszyć teraz. I być może świadomie nie zapamiętają wielu z nich. Zostanie im jednak znajomość języka angielskiego. Na całe życie. I za cenę, myślę, że niewygórowaną.

Imagine the following situation: you are a child and you go to school in a foreign country without knowing the language there. What do you feel?
Since Poland joined the European Union, such an experience is shared by at least several hundred thousand of Polish children. Those who left Poland accompanying their parents for emigration and those who came into the world in their new homelands. When sitting down for the first time in a class bench in exile, these older and younger children experience similar feelings. I want to tell you about them. Not only because I am the mother of four children who have such experiences. I will tell you about it not from the perspective of a mother who is watching her own offspring in a new situation and who is listening to school relations made by her children every day. I will tell you about it from the perspective of a child, because I was a child myself when I came to school in a foreign country, without any knowledge of the language of my classmates. I will try to get back to those years with my thoughts and feelings, and also look at those times from the perspective of a forty-year-old woman.
Being a pretty, slender, healthy, cheerful, not too rebellious, but with many complexes fourteen-year-old girl, which is actually quite a typical teenager, I came to school in Western Germany. The only German phrases I got on the way were greetings, and "danke", "bitte" and "entschuldigung" (thank you, please, I am sorry). In other words, the entire repertoire of the so-called "good girl", which (unfortunately, but not for a long) I was.
On Monday morning, a few minutes past eight, I was walking with my dad, younger brother and headmaster in the school corridor to join my new class. The door was opened, the teacher, the director and my father were talking about something. The door behind me closed, I was shown my place in the bench. I heard a strange, hard, unintelligible language around myself. The teacher tried to make any kind of verbal contact with me, all the children were staring at me, they also said something, laughed and joked. And I absolutely did not know what was going on around me. I did not even know what kind of school lesson it was: was it geography? History? Or maybe German language? I sat stressed and upset. That experience was so strong that I can still remember what I was dressed in that day! As befits a teenager, and also wanting to make a good first impression, I dressed in my new, best clothes. I wore a cream-colored sweater, the most fashionable (in Poland!) pyramid jeans and absolutely cool black cowboy boots. I am writing about it for a reason. Not because I pay too much attention to my outfit, or that I am a fashion freak with a wardrobe that is not closing because of too many clothing. I am writing about it because I remember me thinking that even without any knowledge of German I still could do the first impression very good by looking pretty and maybe it could encourage my new friends to befriend me, get interested in me, start any conversation , initiate contact. It seemed to me that looking good will make my enter a new peer environment easier. Ha, ha, ha, stupid me! I realized soon enough, or I was let in to understand that I looked no more than a visitor from behind the Iron Curtain, like a girl from the East. In Western Germany, no one wore a cowboy boots any more at that time, and the pyramid jeans were in the teenage nomenclature synonymous with just being not cool.
Wanting to make a good first impression, I only confirmed my East-European origin. In the world of teenagers, there is no "forgive me God," no mercy. Stick stuck, on the social ladder I stand as low as possible, I could actually look only up. And it was probably one of the first shocks for me: in Polish primary school I was one of the class leaders, the president, a model student, a teacher's favorite, surrounded by a group of friends. In Germany, I was nothing. Already at the first break I realized that nobody was interested in me, that I actually became transparent. Nobody approached, did not talk, did not look for contact, they watched me from a distance and stealthily. With the sound of the bell, everyone packed up, got up, and with some bags on their shoulders, they left the classroom. I followed the group. To which hall, for which lesson? I could only guess. Guesses and predictions were my main cognitive tools of those months. Observing everyone and everything, I tried to answer the main question: "what was going on?" I studied German. I was learning very intensively, but everyone who went through the learning process knows that it does not last for several weeks. It does not take even several months. It is a huge work, tedious, hard, multi-layered, often boring and ungrateful for a long time. Payment in the form of understanding people around you or free conversation comes later. For many months during the lesson I was sitting and understanding nothing. The most difficult moments were when the whole peer group burst out loud and I did not know why. Now I think that they just laughed, then, when I was 14 years old, and as it was said before, the mountain of complexes, it often seemed to me that they were laughing at me. Now I think that it was not I who was the reason of jokes, but you know, I can not give a guarantee, because I still do not know what they were laughing at ...

To the strong nervousness, the feeling of alienation and misunderstanding of the world around, to the feeling of being at the bottom of the teenage, peer social ladder, I can add another dominant feeling at that time: boredom. Huge, heavy, tiring, overwhelming boredom. I remember myself looking at the watch during the lesson and my depressing thoughts that it's only been 7 minutes out of 45. This lasted for a quite long time, until finally, one of the more perceptive teachers allowed me to learn German during every lesson. From that time on I could take my mind off the lessons and learn new German vocabulary, grammar, do language exercises, and eventually write essays in German. What a relief to me after these weeks of meaningless listening to the gibberish of a foreign language! None of the teachers could point out to me that I was not listening during his lessons! Believe me, even the most intense attention and listening to the foreign language will not bring you closer to its knowledge, not a little. As an exercise, I suggest you watch any of the Arabic TVs and listen to the program intensively. How much do you understand of it? And how long can you concentrate and looking for this one understandable word?
Not that way! Only intense learning allows you to catch first words, then phrases, then sense in a foreign language. I remember my first fully understood sentence in German. I stood near my classmates feeling like a third wheel, when one of them (Yasmin, a pretty Turkish emigrant in the second generation) said: "Ich bin so mude" ("I am so tired"). At that time I felt endorfine flooding my body. I can not forget about this one, fully understood sentence in German until today. Everyday, the hardest for me was a long lunchtime break, during which the school was closed, and we had to go out to the schoolyard. With a sandwich in my hand, I stood somewhere on the side or wandered behind classmates who clearly ignored me, sometimes trying to get me lost by splitting themself into smaller groups. I did not know who I could stick to, with whom could I make any verbal contact. I found my younger brother for a few moments, but he ran to his own matters. Later, I found out that there are in my class and in the parallel class children with a Polish roots, children of the Polish immigrants. Unfortunately, they were not very interested in the Polish colleague, they were the most embarrassed in the world not only to speak Polish but also to admit that they had anything to do with Poland. If they have already exchanged a few sentences with me, they were only whispering, as if in conspiracy. They didn't want to be heard speaking Polish by their German classmates. To this day, I try to understand this phenomenon and understand why they did it. Who convinced them they should be ashamed of their Polish roots? What did they listen to in their homes? What were the values ​​of their parents?
The first and it seems that the only close friends were children who were in the same life situation as mine. Children who at the same time immigrated to Germany with their parents and started learning in a new school with me. We met several times during the day on special compensatory lessons, where we were taught German. Meisaam from Egypt, Marcel from Brazil, Kate from Bermuda, Natalija from Croatia, Irina from Russia, Asia from Poland and several others.
We celebrated school Christmas together, already communicating with broken German, and with the Slavs a language mix which was difficult to be decipher by anyone from the side. After a hard four months at school, I slowly found my place in new environment. Bah! Even the carols were sung in German ("Stille Nacht, Heilige Nacht").
How do I look at that experience from today's perspective? How do I rate them? Was it needed at all? The banal will be what I write now. But really, what doesn't kill you makes you stronger. This experience left me strong, immune to rejection, neutralized ostracism. Rejection is not good, it's not nice. But it has built a strong life attitude in me - the fact that someone pushes does not mean that I have to bend. The rejection does not mean that I have to blend in the crowd ("whispering Polish instead of speaking Polish"). Being different in the group does not kill. You can experience it and even benefit of it in the future.

Since then, I've always been downhill when it comes to speaking German. I joined in Poland a bilingual high school class, the teachers smiled with delight over my accent and pronunciation, I got always the best degree in German classes. And I got the maximum number of points at the university entry exams. Was all the efford with the emigration worth it​? I think it was. Especially when you look at human life from the perspective of an adult . One and a half year of hard work of learning foreign language is not a big cost because the profits are drawn out throughout the whole adult life.

I am now observing my own children in a similar life situation. Especially boys, because the girls already spoke English fluently during our previous emigration to England. Roman and Ignacy are much younger than I was then. Perhaps it is easier for them because they do not understand the world around them compared to what a fourteen-year-old girl understands. Nevertheless, I think that a lot of similar feelings must accompany them now. And perhaps they will not remember many of them. They will, however, have knowledge of English. For a lifetime. And for the price that is not too expensive.  







0 komentarze:

Współtwórcy