sobota, 30 maja 2009

Angielska kuchnia po polsku

O kuchni angielskiej nie pisalam tu jeszcze, bo powstanie bloga datuje sie na okres pozniejszy niz nasze poczatki w UK, gdy to kulinarne zdziwienie, zdumienie, ale najczesciej niedowierzanie mialy miejsce niemalze codziennie. Potem przywyklam, a nawet - o zgrozo! - zasmakowalam w niektorych potrawach. Nie pisalam o angielskiej kuchni, ale wierzcie mi: JEST O CZYM PISAC.
Siegajac pamiecia wstecz 3 lata z hakiem pamietam wlasne zniesmaczenie angielskim jedzeniem - bylam pewna, ze umre tu smiercia glodowa, bo niczego nie moglam sie tknac: wedliny nie mialy smaku ani zapachu, owoce i warzywa albo nie smakowaly mi wcale, albo smakowaly inaczej - przykladem niech bedzie marchewka, ktora - doskonale pamietam - wydawala mi sie obrzydliwie slodka. Maslo, na milosc boska maslo bylo SLONE. Ilez razy sie nacielam i bez wczytywania sie w opakowanie omylkowo kupilam salted butter. Potem cierpialam i z obrzydzeniem smarowalam nim chleb. A wlasnie: chleb. Gdzie sie tutaj kupuje normalny chleb??? Czy jestesmy skazani na ten tostowy z worka? A gdzie wiejski, zytni, z cebulka, kminkiem, chrupka skorka? Nie tu, Dorotko...
Pomijajac moje ciagle zdziwienie odmiennym smakiem i zapachem znanych mi potraw kolejna wieka niespodzianka byly zwyczaje zywieniowe tubylcow. Po pierwsze czipsy. CZIPSY everywhere. Dzieciaki roczne (a czasem i mlodsze) zajadajace sie czipsami na potege. I tak juz przez cale zycie: ziemniak na loju z przyprawami na kazda niemalze okazje. Do lunchu czipsy, w kanapke czipsy (otwieramy kanapke i ladujemy w nia paczuszke czipsow), na spacer czipsy. I nikt sie specjalnie nie oburza, nikt sie za bardzo nie wczytuje w informacje na temat skladnikow, nikt nie robi wielkiego halo... A szkoda, bo potem jest wielki lament nad nadwaga.
Oprocz wszechobecnych czipsow, najwiekszym zdumieniem byla dla mnie wizyta w supermarkecie i potezna, wrecz zatrwazajaca ilosc gotowych potraw. Nie jakis tam nedzniutkie pizze 3 na krzyz, mrozone pierogi w dwoch smakach i frytki aviko znane mi z Polski. Tutaj 1/3 powierzni sklepu zajmuja tacki z gotowymi obiadami. I jest na tych tackach absolutnie wszystko. Wlacznie z ziemniakami gniecionymi w opcji dla leniwych, ktorym sie nie chce obrac, ugotowac, ugniesc. Zreszta, czy mozna to uznac za szczyt lenistwa? Chyba nie. Detronizuja je gotowe kanapki na lunch, ktore stoja na wejsciu do kazdego spozywczaka. Dawniej nie moglam uwierzyc, ze Anglikom sie po prostu nie chce przygotowac drugiego sniadania do pracy, szkoly. Wola kupic. Mnie - z reka na sercu pisze - obrzydzaja kanapki przygotowywane przez "obcych", cudzymi (czy na pewno czystymi?) rekami.
Inna zaskakujaca sytuacja miala miejsce w restauracji specjalizujacej sie w typowo angielskiej kuchni. Zamowilismy cos, co w nazwie mialo britsh oraz traditional, tzw danie popisowe szefa kuchni. Dostalismy pyszna pieczona wolowine z gravy (ichniejszy tradycyjny sos, kiedys do miesa, obecnie do wszystkiego), pieczone kielbaski (aczkolwiek tutaj pod ta nazwa kryje sie cos zupelnie odmiennego od polskiej wiejskiej, torunskiej, czy krakowskiej) oraz frytki, ziemniaki gotowane cale i ziemniaki puree. Na jednem talerzu. Obok siebie. Tak po prostu ziemniak w kazdej postaci. Obok byl "bukiet warzyw", czyli gotowana i pokrojona w talarki marchewka oraz wszechobecny zielony groszek. Myslalam, ze padne! I juz sama nie pamietam, czy ze zdziwienia, czy ze smiechu, czy moze z glodu. A przeciez byl to dopiero poczatek przygody kulinarnej. Po drodze zniewalily mnie dobre absolutnie na kazda okazje frytki podawane z OCTEM. My solimy, oni leja ocet. A dzem z cebuli? Nigdy nie probowalam wczesniej, tutaj zasmakowalam. Polubilam tez dziwaka kulinarnego: tosta, a na nim fasolka po bretonsku (baked beans). No i bekon. Jak dla mnie genialny strzal w dziesiatke. Moglabym jesc non stop. Gdy wrocimy do domu bardzo mi go bedzie brakowac i nie zastapi go zaden wedzony boczek.
I tak to niektore smaki adaptujac pod wlasne potrzeby, inne akceptujac w ich oryginalnej formie nauczylam sie tu robic zakupy spozywcze tak, by jednak nie umrzec z glodu. A na koniec jeszcze anegdotka z dzis, gdy to przygotowywalam salatke jarzynowa na jutrzejszego grilla i ciekawska Emi co chwila zaglada do kuchni. Zobaczyla gotowana, pocieta w talarki marchewke (ta z wspomnianego wyzej "bukietu jarzyn") i spytala, czy bede jej do lunchu dawala taka wlasnie marchewke. A obok jeszcze utarty cheddar...

No coz, jak to mowia: drugie pokolenie emigracji pelniej sie adaptuje. Od malego.

5 komentarze:

Berkasiuki pisze...

Dokładnie takie same mamy spostrzeżenia, choc dzemu z cebuli nie próbowałam. Acha, mogę jeszcez polecic kukurydzę gotowaną posypaną tartym żółtym serem. No pyyycha.

I dodam, że moje dzieci (i my też) zajadamy się tutejszymi sausages....

Pozdrawiamy

ps. zapraszamy do Londynu :-D, no może na wieś podlondyńską

opieniek pisze...

no patrzcie, a ja specjalnie latam do Marks&Spencer's po pomaranczowa marmolade. Kocham ja...

d pisze...

Marta, Ty mnie kukurydza nie kus, bo mi juz i tak dupa za duza urosla ;-)
Powaznie nas zapraszacie? Bardzo chetnie sie wybierzemy!!!

Aniu, ja tez lubie pomaranczowa marmolade, najchetniej do nalesnikow... A jeszcze zapomnialam wspomniec o "lemon curd" - jak masz okazje, a nie probowalas, to polecam.

opieniek pisze...

lemon curd to ja nawet umiem zrobic sama....

d pisze...

O rany!!!

Ja mam caly czas w glowie twoj opis jakis rosyjskich smakolykow (nie pamietam nazwy), na mysl o ktorych leci mi slinka do pasa - to bylo cos takiego w kostke pocietego i w cukrze pudrze umoczonego...
Co to bylo?
Mam niesamowita ochote sprobowac.

Współtwórcy