środa, 14 grudnia 2016

Żadnego jo-jo

Wczoraj ogarnęłam dom, dziś Ignaś poszedł już do przedszkola, mam więc chwilkę czasu na pisanie. Nie maluję, nie pracuję, zajmę się więc trochę tym miejscem.
Miałam już o tym napisać dawno, ale dopiero teraz sięgam po ten temat, bo końcówka roku sprzyja podsumowaniom. A dla mnie takim podsumowaniem są cele, które udało mi się osiągnąć w 2016. Należy do nich niewątpliwie rozprawienie się z wieloletnią nadwagą. Nie wiem nawet ilu letnią, bo gdzieś tak po drodze życiowej zbierały się te dodatkowe kilogramy. Po każdej ciąży, po każdym okresie karmienia piersią, po tych latach koncentracji na dzieciach i macierzyństwie. Aby dobrze wypełniać swoje obowiązki i być zupełnie dyspozycyjną musiałam zapomnieć o sobie. Tak jak wiele mam. Ciężko jest się koncentrować na swoim wyglądzie i równocześnie harować jak przysłowiowy wół przez całą dobę. Z czegoś trzeba zrezygnować. Najłatwiej z siebie. Więc gdzieś tam w tych latach zaczęłam podjadać słodkie, kaloryczne, ciężkostrawne i energetyczne przekąski. Dorobiłam się 10 kg. I nawet do nich przywykłam. Tylko, że zawsze czułam zażenowanie, gdy wkładałam strój kąpielowy, gdy opalałam się nad wodą, gdy zakładałam obcisłą sukienkę, gdy na zdjęciach widziałam własną, pulchną figurę, ale też i twarz ze zmienionymi rysami. Zniknęły gdzieś ostre, wyraziste detale, oczy zatopiły się i optycznie zmalały i czułam się staro. Dokładnie w pierwszy dzień wakacji postanowiłam, że to zmieniam. Przykleiłam do ściany swoje stare zdjęcie w bikini z podróży poślubnej (jako motywację) oraz kartkę z jasno określonym celem: Dorotka, cel 60kg. Pod spodem była tabelka, w której wypisywałam codziennie rano swoją wagę. Zmieniłam jadłospis. Odstawiłam całkowicie cukier. Nie tylko słodycze, słodzone napoje, ale również soki owocowe. Odstawiłam sól. Odstawiłam wszystkie przekąski słone i węglowodanowe (paluszki, ciasteczka, czipsy). Odstawiłam tłuszcz, poza jednym: olejem kokosowym, a potem dodałam oliwkę z oliwek z pierwszego tłoczenia. Odstawiłam wszystkie wędliny. Odstawiłam smażone. Odstawiłam mięso, zastępując je rybami. Zmniejszyłam ilość pieczywa do połówki bułki na śniadanie. Co więc jadłam? Warzywa świeże, mnóstwo sezonowych owoców (truskawki, maliny, jagody, czereśnie). Jadłam jak najwięcej świeżych, nieprzetworzonych produktów. Jadłam nabiał, ale tylko mleko, sery białe, czasem żółty, kefiry i jogurty naturalne. Jadłam orzechy i pestki. Dużo jajek i awokado. Piłam wodę, herbatę, kawę z mlekiem i colę zero, co było chyba jedynym świństwem w całym jadłospisie. No i ograniczyłam też ilość zjadanych posiłków. Po prostu ścinałam swój talerz o 1/3 zawartości. Dołożyłam też do tego codzienny trening. Bieg 6 km wieczorem, a potem około 20, 30 minut ćwiczeń. Różnych ćwiczeń - trochę jogi, trochę rozciągania, trochę interwałów, brzuszki.
Oczekiwany efekt przyszedł po wakacjach. Ważyłam wymarzone 60 kg. Sama nie wiem co napisać, czy było łatwo, czy nie... Chyba nie koncentrowałam się aż tak bardzo na wysiłku, nie fokusowałam swojej uwagi na ocenie, czy dobrze mi z tymi ograniczeniami, czy nie, tylko żyłam według tego planu. Chyba sprawiało mi to radość, bo jednak codzienne ważenie i widoczne efekty są mocnym kopem motywacyjnym. Ważę 60 kg. Nie miałam efektu jo-jo, którego tak bardzo się bałam. Nie wróciłam też do starego sposobu odżywiania, nadal nie jem cukru, nadal unikam śmieci na talerzu. Ale nie jest też tak, że nie zjem deseru od czasu do czasu, że muszę odmawiać sobie lodów, pączków, frytek. ALE: wszystko to jem od czasu do czasu. Z umiarem. Z namysłem. Z rozsądkiem. Myślę, że skurczył mi się żołądek, bo porcje zmniejszone o 1/3 są dla mnie wystarczające. No i zmniejszyłam ilość treningów. Biegam 2 razy w tygodniu. A ostatnio, gdy śnieg i mróz to nawet jeszcze rzadziej. Przeszkadza mi też koszmarny smród z kominów - ludzie ogrzewają swoje domy śmieciami, plastikiem, chemią i wieczorami wisi nad naszą wsią smog.
Powoli wymieniłam całą garderobę. Żadne spodnie i spódnice nie pasowały na mnie. Majtki, staniki -wszystko to wisiało na mnie. Nawet podkoszulki były obwisłe. Noszę teraz rozmiar 38, czasem 40 w zależności od rozmiarówki. Jestem często S-ką.
Do tego całego planu przyłączył się też Grześ. Schudł również 10 kg. Tym samym sposobem. Dobrze nam wychodzą różne rzeczy razem. Chyba jest łatwiej we dwójkę motywować się, gdy ciężko się zebrać do biegania, lub gdy dzieci zajadają się twoimi ulubionymi lodami, a ty wiesz, że nie możesz się złamać.
Szukałam zdjęcia z całościowym efektem "po", ale nie mam. Muszę chyba zadbać bardziej o to, żeby ustawiać się po drugiej stronie aparatu, bo tych moich fotek jest mało. W każdym razie wrzucam to, co znalazłam: selfie z treningu rowerowego.



poniedziałek, 12 grudnia 2016

Ciemność

Dziś był chyba najciemniejszy dzień tego roku. Od obiadu świeciliśmy w domu światło, nad nami wisiały stalowe chmury, potem się ochłodziło i zaczął padać lekki śnieg. Miałam wielkie plany na początek tygodnia, na pierwszych kilka dni, ale już w nocy zrozumiałam, że planować to ja sobie mogę, a życie jest życiem i czasem wyznacza inny rozkład dnia. Noc fatalna, jak przy niemowlaku. Po godzinie snu pobudka na 2 godziny, potem od 2 w nocy do 6 sen przerywany 4 razy przez Ignaśka. Kaszlał, gorączkował, coś go bolało, właził mi na głowę, przytulał się, odkrywał, charkał, chrząkał, postękiwał, chciał pić, ściągać koszulę, potem spodnie. No i zaraz budzik: dzieciaki do szkoły trzeba wyprawić. On został w łóżku i spał do 10tej. Obudził się z gorączką. Więc miałam dzień taki jak i noc. Jedno mi w głowie kołatało: niech to się już skończy, niech nastanie noc i będę mogła odespać.
Młody zostaje w domu jutro też. Aż do zupełnego wyzdrowienia.




No i chyba sprzedał się jeden obraz z wystawy. Dostałam dziś zapytanie, czy jest dostępny i czy dam zniżkę. Dałam 10%. Ale w głębi duszy czuję, że nie powinnam. Jakoś mnie to denerwuje, że ludzie w sklepach na iPhony nie proszą o zniżkę, a ode mnie tak. Mam poczucie, że te obrazy sprzedaję już właściwie po kosztach. Żebym nie była tak niezadowolona następnym razem muszę dać cenę troche wyzsza, by był jeszcze margines na targowanie. 
Człowiek się na błędach uczy.


niedziela, 11 grudnia 2016

Początek grudnia

Dostałam od organizatorów wystawy maila następującej treści:

"Dzień dobry,

wystawa wisi od poniedziałku i wzbudza duże zainteresowanie. Już w trakcie wieszania podchodziły do mnie osoby zainteresowane kto jest autorem prezentowanych dzieł. 
Proszę powiedzieć - czy Pani sprzedaje swoje prace? Jeżeli tak, to w jakich są cenach? 
Pozdrawiam"

Grzesiek zabrał moje 4 morza, oleje małe do Sheffield. Twierdzi, że rozeszły się jak świeże bułeczki. Właścicielka galerii powiesi je w witrynie by przyciągały klientów do środka. Ponoć była zachwycona pracami.

Te dwie informacje, które dotarły do mnie w ciągu kilku ostatnich dni dodają mi skrzydeł. No i jeszcze kilka lajków z fejsa też mnie cieszy, będę szczera. Jestem przyzwyczajona do pracy bez gratyfikacji, mam bardzo wysoki poziom samomotywacji i siłę odnajduję po prostu w chęci zrobienia czegoś. Tego typu dodatkowe zachęty by coś kontynuować są dla mnie nowością i przyjmuję je ze zdziwieniem. I tu nawet nie chodzi o niską samoocenę. Bo to, co maluję umiem docenić, wiem kiedy coś jest niezłe, a kiedy gorsze, nie potrzebuję, żeby ktoś z zewnątrz mówił mi JAKI JEGO ZDANIEM jest mój obraz, bo ja sama najlepiej to wiem. I jeśli będę potrzebować cudzej opinii to o nią poproszę. Tak więc nieprzyzwyczajona jestem do takich sytuacji jak te, które przytaczam powyżej i ze zdziwieniem zauważam, że pochwały cieszą. Tak, to bardzo miłe, gdy poza autorem ktoś z zewnątrz też docenia pracę.
Morza morzami, ale teraz pracuję nad dwoma, nie, właściwie to nad trzema zagadnieniami naraz. Po pierwsze, kończę serie obrazów współczesnych, namalowanych trochę bardziej po mojemu. Jest ich obecnie 11, a ma być 20.
Po drugie, przygotowuję wystawę fotografii.
Po trzecie, tworzę własną stronę internetową.
Przy tych trzech zagadnieniach pracy jest tyle, że właściwie doba powinna trwać 48 godzin. No i w wersji idealnej przedszkole i szkoła powinny również trwać 2x dłużej.

Dziś byliśmy na zajęciach plastycznych dla rodzin, w muzeum etnograficznym. Robiliśmy ozdoby świąteczne w tradycyjnym stylu: były papierowe i bibułowe zabawki choinkowe, były łańcuchy z różnego rodzaju fasoli, bibuły i słomy oraz tzw. światy zrobione z opłatków. Najbardziej przypadły do gustu dzieciom zabawki choinkowe robione właśnie z opłatków, bo resztki powstałe przy pracy można było po prostu zjeść. Poniższe zdjęcie ilustruje taki recycling:


Ignaś prezentuje własny łańcuch.



 Dziewczyny:



Była z nami babcia Danusia:



A tu zdjęcie z sobotniej zabawy. Wieczorem zrobiliśmy mnóstwo kartek świątecznych. Są takie trochę "nietypowe"...


 Moja sobotnia zdobycz. Botki na obcasie. Boskie! Dziś testowałam wygodę i jak na buty na obcasie, w skali 10 punktowej piękna dziesiątka! A jak noga w nich wygląda! Ukochane od dziś do odwołania.


A tu już printy, które poleciały na Wyspy Brytyjskie:


Po drodze w grudniowym oczekiwaniu na święta był też u nas Mikołaj. Emi dostała wymarzone to:


 Nina natomiast czaszkę:


Oj, będzie się działo teraz w horrorach nagrywanych przez dziewczyny. Już się boję kolejnej serii.

wtorek, 6 grudnia 2016

Wlazł kotek na sto lat


Albo coś jeszcze innego.
A na serio: ćwiczyła to chwilkę.

Wystawa - plakat informujący


poniedziałek, 5 grudnia 2016

Internet dla introwertyka


W jaki sposób z internetu ma korzystać introwertyk? Czy ma tylko biernie odbierać treść, odtwarzać, obserwować? Introwertyk rozumiany jako osoba nie lubiąca wokół siebie szumu, przeżywająca życie bardziej wewnątrz niż na zewnątrz. Do jakiego stopnia można otworzyć się przed światem w sieci i mówić o swych uczuciach? Przez lata zadawałam sobie te pytania. I czułam, że jest to taka gra, która polega na balansowaniu między radością z prywatności a przyjemnością płynącą z dzielenia się ze światem własnym życiem. I wydaje mi się, że zabrnęłam w ślepą uliczkę - krok za krokiem wycofywałam się z sieci aż doszłam do takiego momentu, w którym poczułam, że nie dobrze mi z tą przesadzoną intymnością. Długo, bardzo długo ważyłam, czy otworzyć bloga. I nie wiem, czy zrobiłam dobrze. Ale podjęłam taką decyzję. Niech będzie otwarty.


Rok temu ozdoby choinkowe szyliśmy. Teraz wykonujemy z papieru. W weekend zrobiliśmy papierowe łańcuchy, gwiazdę i kilka bardzo luźno skojarzonych z bożym narodzeniem rysunków.




piątek, 2 grudnia 2016

Duma


Zawodowo żyję ostatnio wystawą. Dziś pakuję obrazy i dostarczam do domu kultury. A od poniedziałku będzie można oglądać. Patrzę na nie i oprawione wydają mi się takie dostojne, wystrojone jakby. Trochę jak pięknie ubrany człowiek, kobieta w sukni wieczorowej albo na wysokim obcasie.
Zamówiłam też printy, które Grzesiek zabierze zaraz do Anglii i dostarczy do galerii. Będzie też prezent dla Johna i dla Amerów - również moje obrazy.
Wszystko to, co dzieje się teraz uświadamia mi jedno: własną sprawczość. Istnienie jej. I siłę jej. Doświadczałam tego, gdy lata temu uczyłam się piec chleb, gdy uczyłam się restaurować zabytkowe meble, gdy remontowaliśmy własnymi rękoma dom w Sheffield, gdy projektowałam i szyłam własne ubrania. Mam wrażenie, że cierpię na tzw. syndrom wyuczonej bezradności, z którym przez większość swojego dorosłego życia walczę. Po osiągniętym sukcesie nie do końca mogę uwierzyć, że tak, że udało się, że coś zaplanowałam i to coś osiągnęłam. Więc takie inicjatywy jak nauka czegoś nowego, jakieś wyzwania, którym podołam zawsze wprawiają mnie w osłupienie. I tym razem jest dokładnie tak. Za tym zdziwieniem kryje się również duma. Bardzo miło jest być dumnym w własnych działań.


Kilka obrazków z naszej codzienności. Wieczorne światło:


I tuż przed śniadaniem, o poranku:


Nadeszła zima. Zawsze o tej porze roku o tym piszę. Że kocham zimę. Gdy o poranku zastaję taki widok z okien, to chce mi się żyć. I zima kojarzy mi się bardzo z dzieciństwem. Gdy mieszkaliśmy w Anglii jedna z tysiąca rzeczy, których mi tam brakowało do szczęścia były właśnie pory roku. Zima zimą, lato latem itd.


A wczoraj mieliśmy pierwszy trening silnej woli dla Ignasia. Dostał 2 kalendarze adwentowe (jeden od babci, drugi od nas). Więc czekoladek mógł zjeść dziennie aż dwie sztuki. Miałam nadzieję, że go to trochę od łakomstwa powstrzyma i że chociaż jeden kalendarz zachowa do 24 grudnia, jedząc codziennie po jednej czekoladce. Nic z tego. Wieczorem (niosąc puste opakowania po czekoladkach) z groźną miną oświadczył tacie: to są moje czekoladki i mogę je zjeść kiedy chcę!


czwartek, 1 grudnia 2016

Nowy początek




















Od kilku dni wydaje mi się, że dzień trwa chwilę. Uświadamiam to sobie kładąc się do łóżka, przykrywając kołdrą myślę: już? jak to już? przecież przed chwilką kładłam się spać... kiedy minęła doba?
Żyję za szybko. Od zadania do zadania. A że jest ich wiele, więc chwil na spokojną refleksję mniej. Godzinki na napisanie bloga ciągle brakuje. Nie ma też czasu zrobić dzieciom zdjęć porządnych, tylko te byle jakie komórką w biegu strzelane.
Takiej przerwy jak ta na blogu nie było nigdy. Mąż mnie usprawiedliwia, mówi, miałaś co innego na głowie, nie da się wszystkiego naraz. Racja.
Ale też jest we mnie wielka chęć powrotu do dobrych, starych zwyczajów, do pisania, dokumentowania i zastanawiania się nad wszystkim właśnie tu. To będzie nowy początek.
Żeby nie być gołosłowną u góry zamieszczam zdjęcia tego, czym zajmowałam się przez ostatni czas. Jest to seria obrazów olejnych pod tytułem "Morze". Wszystkie będą do obejrzenia od poniedziałku na wystawie w Domu Kultury Podgórze w Krakowie przez miesiąc.

poniedziałek, 26 września 2016

Wrzesien

Współtwórcy