poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Luboń Wielki z tatą




Taka oto wycieczka w sobotę, tylko z tatą się odbyła. Zdobyli Luboń Wielki, na szczyt wchodzili 3 godziny, w dół jakoś krócej. Wrócili cali uśmiechnięci. W niedzielę ledwo się ruszali...

sobota, 26 sierpnia 2017

Jak to Igi mówi: sidełko!


środa, 16 sierpnia 2017

Potrzeba tak niewiele

Stojąc na brzegu morza w Czarnogórze i obserwując dzieci w trakcie nurkowania, jak samodzielnie nakładają płetwy i maski, jak sprawnie pokonują fale i własny lęk, jak dzielnie sięgają po nowe doświadczenia poczułam dumę połączoną z niedowierzaniem. Pierwsze chwile ich życia stanęły mi przed oczyma przywołując obraz tych sinofioletowych, maleńkich żółwików, które wychodziły z mego brzucha. I to dziwne uczucie, że trzymam w rękach kawałek swojego ciała, jakiś organ wewnętrzny, który właśnie od teraz jest już zewnętrznym i na dodatek nie moim kawałkiem. A potem widzę każde z tych dzieci w morzu - pływające, wesołe, podekscytowane i tak bardzo samodzielne w porównaniu do tego jakimi powitały świat, jakimi dostałam je w swoje ręce.
Mój tato, zanim do reszty poświęcił się (i nie tylko się) zarabianiu pieniędzy bardzo lubił fotografować. W malutkiej blokowej łazience wkręcał czerwoną żarówkę i płukał klisze, płukał odbitki, a potem przyklejał je na płytkach, żeby obciekły. Następnie czarno - białe fotki zamiast prania suszyły się na sznurach nad wanną. Nie mogły to być lata siedemdziesiąte, raczej początek kolejnego dziesięciolecia, ale mnie z tamtego kresu utkwił w głowie taki obraz taty: dżinsowe dzwony i czarny podkoszulek z ogromną prasowanką znaku graficznego shell. Tata miał falujące, czarne, długie do ramion włosy i był tym rodzicem, który uśmiecha się częściej. I w tej pracownio - łazience uśmiechał się często do mnie i do swojej pasji pewnie też. Robiąc tysiące zdjęć rocznie wiem skąd się to we mnie wzięło.
Gdy ludzie, zazwyczaj mający pojęcie o malowaniu - sami malujący lub chociażby po asp - dowiadują się w jakiej technice tworzę obrazy, zadają najczęściej jedno pytanie: czy nie przeszkadza ci zapach farb olejnych? Benzyna lakowa, werniksy, sykatywa, terpentyna i farby olejne same w sobie mają dla mnie zapach hipnotycznie wspaniały. Gdzieś tam głęboko w mózgu dochodzi do wybuchu, gdy nozdrza transportują woń pracowni malarskiej. Są to te same obszary, które się cieszą zapachem rosołu, smażonej kiełbaski lub jakiejkolwiek innej potrawy, która kojarzy się z dzieciństwem, domem, bezpieczeństwem. Nie, nie to, żeby moja mama była zapaloną lub zawodową malarką, namalowała za mojego dzieciństwa może ze 20, no góra 30 płócien, ale to, że malowała zapisało się we mnie, zostało wprogramowane i zaszufladkowane jako czynność przynosząca szczęście, spełnienie, radość, uśmiech. Mojej mamie. Ale nie tylko jej. Każdemu. Bo ona, ten pierwowzór kobiety, był szczęśliwy w trakcie malowania.
A równomierny turkot maszyny do szycia? Czyż nie jest melodią wspaniałą? I te równe szwy, które tworzy igła - przecież samo patrzenie na szyjącą maszynę dostarcza przyjemności. Stoję przed mamą, która w ustach trzyma szpilki, ręce mam rozrzucone na boki, myślę tylko o tym, żeby ona przypadkiem nie połknęła tych igieł, bo umrze i równocześnie robię za manekina krawieckiego. A ona coś dopina, marszczy, poprawia na mnie wykrój, by dobrze leżał kłując co chwila tymi szpilkami. I wtedy ja się złoszczę i już nie lubię tej sukienki, której jeszcze nawet nie ma. A tych sukienek wcale nie było tak wiele. Tak jak tych obrazów. I tak jak niewiele było zdjęć taty autorstwa. Bo to właśnie tak z dziećmi jest: wystarczy tak niewiele. Żeby im pokazać, z czymś zaznajomić, zapalić do czegoś, obudzić pasję. Człowiek mały uczy się tylko i wyłącznie przez naśladownictwo. Żadne tam trele - morele, pogadanki umoralniające, kursy, szkolenia. Jeśli rodzic coś robi - z zapałem, z uśmiechem i z życiem - jest ogromne prawdopodobieństwo, że dziecko jego będzie to naśladować. Że będzie chciało zrobić coś z życiem własnym.
I patrzę tak na te moje córki i synów w wodzie rozumiejąc, że to ich nurkowanie to z pewnością dlatego, że mama i tata nurkują. Potrzeba tak niewiele - zacząć od siebie.


wtorek, 15 sierpnia 2017

Lato w Hrubieszowie. Kiedyś.

Wstałam dzisiaj wcześnie, właściwie jeszcze w nocy. Wyspana. Albo może pobudzona. Skoro świt wyszłam na ogród, jest święto, więc wszędzie słychać jedynie ptactwo domowe i te na drzewach, a poza tym ciszę. I od razu poczułam się jakby mnie ktoś w czasie przeniósł w dzieciństwo, w hrubieszowskie lato, z rosą na stopach i tym błogim spokojem, gdy jadło się śniadanie na dworze, a zaraz potem biegło w babciny ogród. W piaskownicy grzebało się patykiem lub plastikową łopatką (a może raczej starą łyżką stołową) i dziwiło, że wczorajszy, mokry piasek jest teraz zbity w suche grudki. A potem wchodziło się w ten wysoki po szyję gąszcz, gdzie rosły pomidory. I one tak pachniały! Teraz, gdy kupuję na targu pomidory lubię zerwać z nich łodyżkę, na której są przyczepione i wąchać ją. Tylko w tym miejscu pachną tak intensywnie jak kiedyś tamte malinówki. Dziwię się tym wspomnieniom, bo przecież te wyjazdy wakacyjne na wschód nie zdarzały się znowuż tak często. I nie trwały wcale tak długo, góra dwa tygodnie w lecie. A jednak. Były na tyle odmienne dla dziecięcego doświadczenia, że pamiętam je do dziś. Wujek Staszek śmiał się z mojego dziecięcego zdziwienia, że w węgierce znalazłam robaka. Ciocia Marysia przynosiła kuzynce Magdzie szklankę przesłodzonej herbaty z cytryną do ogrodu, gdy siedziałyśmy na wiśni obrażone z jakiegoś powodu. Tata huśtał mnie na drewnianej huśtawce zawieszonej na orzechu. A potem, gdy już wszyscy dorośli poszli sobie do swoich dorosłych spraw w Hrubieszowie i zostaliśmy sami w domu i ogrodzie pamiętam osy, które topiły się w herbacie i nie było co pić przez cały dzień, więc piliśmy wodę prosto z kranu. Ale to było zakazane i nie mówiliśmy nikomu o tym. Pamiętam też z tamtych lat to wspaniałe, ogłuszające, wszechobecne w ciele zmęczenie po całym dniu. Gdy miałam drgawki z senności i ledwo o własnych siłach doczłapywałam do łóżka. Zawsze był ten nieprzyjemny moment, który trwał wieczność, gdy pościel była jak góra lodowa, gdy spotkanie w poduszką bolało jak śnieg na twarzy. I potem, nagle - nic. Zupełne nic. Jakbym umierała. I zaraz, po sekundzie snu ranek. Następny dzień. Jeszcze jeden poranek, cisza, koguty piejące co chwila, ptaki na drzewach jak w raju, śniadanie na rześkim powietrzu, ogród i pomidory po szyję, rosa na stopach... i cały dzień. Od nowa i od nowa. I nie wiedziałam ile to wszystko trwało. Kto by się tym przejmował, gdy czasu liczyć nie umiał. Po prostu trwało. Po prostu żyło się. Jakoś inaczej niż teraz. Żyło się w teraźniejszości. Absolutnie nie przejmując przyszłością, planami (jakimi planami?!), a przeszłość chowając gdzieś w zakamarki umysłu jako doświadczenia życiowe do wykorzystania kiedyś, później, może właśnie dziś, teraz, ponad trzydzieści lat później.
Gdzieś po drodze gubi się tą teraźniejszość, kroi czas na wczoraj, dziś i jutro. I oczywiście to dziś jest najmniej ważne z całej trójcy. Żeby łapczywie przeżyć życie do końca i do cna, pełną parą i w pełni sił człowiek z zadyszką i gorączką planuje, rozmieszcza w czasie, przypina pinezki na dniach kalendarza i patrzy hen przed siebie. A życie po cichutku, spokojnie jak leniwa woda, toczy się teraz. Nie jutro, za tydzień, czy miesiąc ale teraz. Tylko teraz.
Na drugim biegunie są ci, którzy patrzą wstecz, głowa im się już na stałe na plecy odwróciła, idą do przodu po omacku wcale nieświadomi, że jest jakieś dziś i tak bardzo zatrwożeni jutra, że mu przeczą. Rozpamiętują dawne czasy, z definicji lepsze. Na siłę chcą zatrzymać siebie, bliskich, świat cały w przeszłości.
Największą sztuką w życiu jest być.
Dziś.
Teraz.
Tu.

piątek, 4 sierpnia 2017

W domu

wtorek, 1 sierpnia 2017

Grecja

 Upały greckie mnie powaliły - wracając do domu wieczorami miałam nadzieję napisać kilka słów na blogu, zdjęcia chociaż wkleić. Nic z tego! W klimatyzowanym mieszkaniu padałam na łóżko i odpoczywałam obiecując sobie, że jutro coś napiszę. I tak codziennie.
Już jesteśmy w domu. Tu też upalnie, ale nie aż tak bardzo.
Więc wracam pamięcią do Aten. Po pierwsze, bardzo nam się spodobało to miasto. Nawet ciężko uchwycić dlaczego, jakieś takie odczucie, że tam mieszkałoby się fajnie. Nie w tym życiu, które wiodę teraz, bo wiadomo, że miasto i dzieci, to sprawy wykluczające się. Ale życie singla w takim miejscu chyba jest przyjemne. Wszędzie knajpy, ogródki, kawki... I atrakcje turystyczne, i sklepy, i zabytki, i morze wspaniałe...
Po drugie, Grecy. Bardzo mili, kulturalni ludzie, którzy na dodatek porozumiewają się po angielsku.
Po trzecie, zabytki starożytne i muzea. Emilka pierwszą rzeczą jaką zrobiła po powrocie było czytanie "Mitologii" Parandowskiego.



Muszelki i mercedes jeszcze w Albanii.


O tak, cóż to za uczucie poczuć się analfabetą w moim wieku. Jak tu wyprać bawełnę kolorową?


Łuk Hadriana w centrum:


Gdy zwiedzaliśmy Akropol było 39 stopni w cieniu. Aż strach pomyśleć ile było w słońcu. Na górze, w słońcu. Pewnie 50! W każdym razie było to doświadczenie ekstremalne. Daliśmy radę.










Woooda, relaks, cień:



Muzea.
















 Sofokles:















Maska Agamemnona:












Współtwórcy